Jak mówi jedna z łacińskich sentencji „Ardua prima via est”- początki są zawsze trudne, ale należy pamiętać również, że „Fortes fortuna adiuvat”- śmiałym los sprzyja. I o tym właśnie chciałem wam opowiedzieć. Część z was, którzy czytają ten artykuł, mam nadzieję, że zwrócili na niego uwagę, bo borykają się z tym samym problemem, co ja kiedyś. Na całym świecie, ale też i w naszej małej Polsce możemy zauważyć coraz większe zainteresowanie piwem. Myślcie sobie co chcecie, ale nie mam tutaj na myśli zainteresowania piwem koncernowym znanych i „lubianych” marek, które chyba służy tylko do jednego. Mówię tutaj o piwach produkowanych przez lokalne, małe browary, które stawiają na jakość, a nie ilość. Oczywiście można się spierać, że piwa z takich źródeł nie trzymają norm, a każda warka jest inna, czasami lepsza, a czasami zdarza się gorsza. Ale chyba o to właśnie chodzi, by próbować, poznawać nowe smaki i style, a być może w efekcie i spróbowania swoich sił w browarnictwie.
Mój pierwszy raz popełniłem nie z piwem, a z cydrem. Było mi, więc trochę łatwiej przestawić się na wyrób domowego piwa. Nie mniej jednak targały mną liczne wątpliwości, bo jakby nie było wiązała się z tym pewna inwestycja. Prawdę mówiąc, muszę wam się przyznać, że nie wiedziałem nawet, od czego zacząć. Rozpocząłem, więc od czytania i to dosłownie wszystkiego, co wpadło mi w ręce na temat piwa. Im więcej czytałem tym miałem coraz większe wątpliwości. Nagle okazało się, że zrobienie piwa nie jest wcale takie proste, a przynajmniej nie na początku. Potrzebne było parę rzeczy, do których nie miałem dostępu: jak duży garnek 30 litrowy i coś, czym można byłoby jego zawartość doprowadzić do wrzenia jak na przykład kuchenka gazowa. Z tym miałem chyba największy problem. Dlatego posłuchałem dobrej rady i zacząłem od czegoś prostego. Uwarzyłem (chociaż chyba w tym przypadku nie jest to trafne określenie) piwo z „puszki”. Dobrze czytacie z puszki. Prawidłowo piwo warzy się, czyli miesza się słody z wodą i utrzymuje odpowiednią temperaturę. To pozwala przemienić zawarte w słodach złożone cukry (skrobia) w cukry proste (glukozę), które drożdże mogą metabolizować. W ten sposób uzyskujemy brzeczkę, brązowy, słodki płyn. Brzeczkę należy następnie zagotować, nachmielić i oddzielić od osadów. I to właśnie mamy w puszcze, gotową, nachmieloną i zagęszczoną brzeczkę. Na myśl o której przypomina mi się moja pierwsza puszka i jej cudowny aromat chmieli. Coś cudownego.
Przygotowując piwo z ekstraktu można powiedzieć, że brudną robotę mamy z głowy. Jedyne, co musiałem zrobić to rozpuścić brzeczkę w gorącej wodzie i dodać drożdży. Voilà! Piwo gotowe. No może prawie, trzeba było jeszcze uzbroić się w cierpliwość by móc cieszyć się końcowym efektem. Po około półtora miesiąca spędzonego na nerwowym wyczekiwaniu jak na narodziny pierworodnego, mogłem w końcu spróbować swojego dzieła.
Patrząc na to piwo teraz muszę przyznać „szału nie ma, dupy nie urywa”, ale i tak było o niebo lepsze od tego, co do tej pory piłem i uważałem za piwo. Nagle okazało się dla mnie, że nie tylko wielkie koncerny potrafią wyprodukować piwo, że jest coś poza jasnym lagerem i niech mnie powieszą za klejnoty narodowe, jeśli kłamię, ale potrafiłem to zrobić lepiej niż Oni! A warzyłem piwo dopiero pierwszy raz!
A teraz to, co chyba ciekawi was najbardziej. Czy było warto? Pewnie już znacie odpowiedź, którą jest niepodważalne i nieodwołalne, TAK. Nie było łatwo na początku, kwestia pieniędzy, otoczenia (przecież każdy, kto produkuje w domu alkohol to alkoholik, nie prawdaż?), ale przełamałem się i nie żałuję. A kto wie, co wyjdzie z tego dalej?
autor: Robert Kiewisz